Arnold

Graffiti na zewnętrznej ścianie klasztoru: „Jude Rous – Poland Power – Polska dla Polaków – Lietwa oj!”. Oczywiście, nie ma już Żydów w Sejnach, co bardzo utrudnia ich wypędzenie, ale nadal mieszka tu wielu Litwinów, co w czasach po upadku komunizmu skrajnym polskim nacjonalistom najwyraźniej wydaje się dobrym pretekstem do wymyślania podobnych haseł.

arnold_peru2

Arnold Markowitz w Peru, 2008.

Arnolda poznałem w 2005 roku, kiedy krótko pracowałem w sejneńskim Pograniczu. Nasza przyjaźń trwała jedenaście lat. Podczas moich pobytów w USA gościł mnie w swoim wspaniałym domu w Filadelfii, oprowadzał po mieście, opowiadając o jego architekturze. Wyprawialiśmy się razem do miejsc związanych z historią Indian i białych kolonizatorów: do Stenton, niezwykłej rezydencji Jamesa Logana, sekretarza Williama Penna, czyli założyciela Pensylwanii (Arnold, który widział ten budynek po raz pierwszy na oczy, miał tyle do powiedzenia o jego architekturze, że pani przewodnik zaniemówiła); do Womelsdorf, siedziby Conrada Weisera, który był pośrednikiem między kolonistami a Indianami. Do Womelsdorf dojechaliśmy późną nocą, więc prawie nic nie udało nam się zobaczyć, ale sama jazda i tak sprawiła nam frajdę. Odwiedziliśmy też Lancaster – miejsce ohydnej masakry chrześcijańskich Indian Conestoga w 1763 roku i zostaliśmy na wieczorny spektakl w pięknym Fulton Theatre, który znajduje się w miejscu byłego więzienia – miejsca masakry Indian. Arnoldowi teatr i jego biblioteka tak bardzo się podobały, że wysłał im dużą część kolekcji książek swojego nieżyjącego już partnera Matthew Dolkeya, wykładowcy teatrologii. Przedtem jednak zamówił ekslibrisy z wydrukowanym imieniem i nazwiskiem przyjaciela i starannie umieścił na każdej książce.
W Filadelfii wędrowaliśmy szlakiem Zygmunta Lubina, jednego z największych producentów niemych filmów, który tutaj miał swoje studio. Po południu chodziliśmy do najrozmaitszych knajp  greckiej, palestyńskiej, chińskiej – uważając, żeby dwa razy nie pójść do tej samej. Raz nawet wybraliśmy się do amerykańskiej, gdzie z osłupieniem oglądaliśmy, jak barman płucze szklanki w brudnej wodzie z płynem. – Następnym razem przyjdziemy z własnymi szklankami – zażartował do barmana Arnold.
Wieczorami popijaliśmy scotcha, podziwiając panoramę Filadelfii z balkonu mieszkania Arnolda. Rozmawialiśmy o wszystkim: Polsce, „moich” Indianach i niemych filmach, podróżach Arnolda po całym świecie: od Litwy i Turcji po Peru. Arnold często chciał rozmawiać po włosku, bo choć nie uczył się regularnie tego języka, sporo złapał w czasie licznych pobytów w Italii.
Wymieniliśmy setki emaili: Arnold cierpliwie poprawiał moje angielskie artykuły, zredagował angielską wersję mojej książki „Nowa Wola po prostu”. Pisał o tym, co robi. Uwielbiał sztukę. Uwielbiał życie i ludzi – zaczepiał ich na ulicy i próbował wciągnąć do rozmowy. Mógł rozmawiać chyba z każdym – z wyjątkiem zbyt mocno narodowo-zorientowanych osobników, bo z nimi nie da się żartować.
Teraz dopiero uświadamiam sobie, że chociaż byliśmy w stałym kontakcie od lat, to od ostatniego naszego spotkania minęło już pięć lat. To wtedy po raz drugi dom Arnolda był moją bazą – tym razem do badań archiwów Lubina w filadelfijskiej Free Library, która znajduje się kilkaset metrów od domu Arnolda.
W styczniu pisał, że czuje się nieźle – wyszedł na spacer po raz pierwszy od końca listopada. A informacje o Polsce skomentował: „Jakie to smutne. „Nowa Polska” była wielką obietnicą. Opierając się na własnym doświadczeniu, opowiadałem wielu ludziom o bystrych i patrzących w przyszłość młodych ludziach w Polsce. Miejmy nadzieję, że wszystko się jeszcze odmieni. – Magari!”
W lutym pisał, że właśnie skończył kompulsywne oglądanie dwóch sezonów „Mozart in the Jungle”.
W kwietniu, na wieść o likwidacji Centrum imienia Ludwika Zamenhofa w Białymstoku, zareagował „Jakie to smutne, że Białystok odwraca się od swego prawdopodobnie najbardziej wybitnego syna”.
10 czerwca napisał: „Ostatnio coś mi dolegało, więc wybrałem się wczoraj do swego lekarza. Zadecydował o natychmiastowej konsultacji z otolaryngologiem i za tydzień będę miał operację szczęki – rak. Potem będzie następna operacja – rekonstrukcji szczęki. Nie jestem pewien, dokąd to wszystko zaprowadzi, ale chciałem, żebyś wiedział na wypadek, gdybyś nie dał rady się ze mną skontaktować”.
Arnold ostatecznie nie zdecydował się na operacje. Zmarł 7 lipca. Miał 87 lat. Odszedł o wiele za wcześnie. Jestem szczęściarzem, że mogłem go znać.

bartek con arnold

 

Poniżej przetłumaczony przez mnie tekst Arnolda o jego podróżach do Sejn w czasach wolnej Polski. Pierwotnie wersja polska została opublikowana w „Almanachu Sejneńskim” w 2012 roku. Tekst oryginalny ukazał się pod tytułem „Sejny revisited” w kwartalniku „Landsmen” 16 (1-2), czerwiec 2006, publikowanym przez Suwalki-Lomza Interest Group for Jewish Genealogist.

 

Arnold L. Markowitz

Sejneńskie powroty

Gewen a mol a land a zyse a szejne” – „Był raz słodki i piękny kraj”, brzmi znany refren z „Rumania, Rumania”, jednej z najpopularniejszych pieśni Żydów amerykańskich z przedstawienia pełnego imigranckiej nostalgii. Ten refren mógłby równie dobrze poprzedzać opowieści o szczęśliwym dzieciństwie w „Rosji“, które na dobranoc opowiadał mi ojciec.

W tych opowieściach o „Se-NI” (Sejnach) pojawiał się dwuizbowy dom z drewnianych bel i z klepiskiem – ojciec, Izrael Chackiel Markowicz, mieszkał w nim z rodzicami, Josielem Mowsze i Sorą (z domu Krasnopolska), starszym bratem, Aronem Lejbem (moim imiennikiem), starszą siostrą Basią, i młodszą siostrą Etel. W mojej pamięci zachowałem też: „rosyjski piec”, na którym ojciec spał zimą; rozległe zabudowania seminarium duchownego, dominujące nad miasteczkiem; i rzekę, którą musiał pokonywać (jak i zimowe wiatry), by zanieść ubrania, które jego ojciec – krawiec z zawodu – szył dla „głównego księdza” z kościoła seminaryjnego. Ojciec opowiadał, że każdej wiosny wciskał nowy mech pomiędzy bale rodzinnego domu. Pamiętał też, jak jego matka zamiatała podłogi z ubitej ziemi tak energicznie, że „lśniły niczym kamień”. Wspominał, że tamtejsi mieszkańcy mówili wieloma różnymi językami; że okoliczne jeziora i lasy pełne były ryb i zwierząt i że często chodził (sześć mil) w odwiedziny do swojej babki Gołdy, która mieszkała w małym miasteczku „Kras-no-POL-je” (Krasnopol). Pamiętał, że chodził do szkoły do trzynastego roku życia, potem terminował jako malarz domowy, czym, jak się okazało, miał zajmować się przez większą część życia. Wspominał o najbliższym większym mieście „SU-walki”, a także o wyprawach przemytniczych do Königsberga w niedalekich Prusach Wschodnich. Jego ostatnim wyczynem przemytniczym, dokonanym w wieku piętnastu lat, było prześlizgnięcie się przez granicę na chłopskim wozie, w przebraniu dziewczyny. Zamierzał dostać się do portu w Antwerpii i zaokrętować na statek płynący do Ameryki, aby połączyć się z Aronem Lejbem i Basią i zacząć nowe życie już jako Charles Markowitz.

Pomiędzy sierpniem 1990 a sierpniem 2005 roku odbyłem trzy wyprawy do Sejn. Doświadczenia z tych podróży są tematem tego artykułu.

 

Sejny, sierpień 1990

Po raz pierwszy przybyłem do Sejn w sierpniu 1990 roku – w setną rocznicę urodzin mojego ojca w tym miasteczku. Pierwsze wrażenie wiązało się z opowieściami ojca: pomyślałem, że gdyby był tu ze mną, poczułby się, jakby wrócił do domu. Sam miałem uczucie déjà vu – to, co widziałem, bardzo przypominało miejsce, które tak czule opisywał. Przed tą pierwszą wizytą nie czyniłem żadnych planów ani rezerwacji, nie znałem też choćby słowa po polsku. Po prostu pewnego ranka przybyłem do Warszawy samolotem z Helsinek, wsiadłem w pociąg do Białegostoku, potem w autobus do Augustowa i wreszcie w autobus z Augustowa do Sejn. Ten ostatni autobus jechał wąską drogą przez piękny gęsty augustowski las, z brzozami po jednej stronie oraz sosnami i świerkami po drugiej – i wtedy oczarowała mnie magia regionu. Zbliżając się do Sejn wczesnym rankiem, zdałem sobie sprawę, że nawet nie wiedziałem, czy w mieście był hotel. Ale kiedy autobus zatrzymał się na stacji, jedna z pasażerek, widząc, że jestem obcy, złożyła razem dłonie, na których oparła głowę, pytając tym gestem, czy potrzebuję miejsca na nocleg. Kiedy szliśmy razem w stronę hotelu Skarpa, za zakrętem ujrzałem sejneńską synagogę i elegancką tablicę z informacją o niej w języku polskim, ale napisaną czcionką przypominającą hebrajski. Pod nią umieszczona była krótka historia Żydów w Sejnach. Widok synagogi i rzucającego się w oczy opisu spotęgował we mnie oczyszczające uczucie radości, które towarzyszyło mi podczas ostatniego etapu podróży. Nareszcie byłem w Sejnach (Se-NI)!

Biała Synagoga stoi na wschodnim końcu głównej ulicy miasta – Piłsudskiego (chyba każde miasteczko i miasto w Polsce ma ulicę Piłsudskiego, na cześć bohatera polskiej walki o niepodległość, marszałka Józefa Piłsudskiego). Obok znajdują się budynki byłej szkoły talmudycznej i byłego świeckiego gimnazjum hebrajskiego, założonego przez uczonego Tuwie Pinkasa Szapiro, którego syn, Israel Schapiro, stał się później pierwszym Przewodniczącym Zbiorów Semickich w Bibliotece Kongresu (Chief of the Semitic Division at the Library of Congress). Ulica Piłsudskiego biegnie w stronę ratusza miejskiego i dalej, do głównej osi miasta, gdzie kończy się na wzniesieniu przy dominującym nad miastem imponującym kompleksie kościelno-klasztornym Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Pomiędzy 1818 i 1925 rokiem kościół był katedrą diecezji sejneńskiej. Ponieważ diecezja została zlikwidowana, kościół stracił status katedry, ale, dzięki niedawnemu mianowaniu na Bazylikę Mniejszą Kościoła Katolickiego, zyskał nową rangę. Przebudowany w XVIII wieku w regionalnej odmianie włoskiego baroku, zwanej barokiem wileńskim, znajduje się w miejscu, w którym wcześniej wybudowano kompleks klasztorny dominikanów z Wilna, założycieli Sejn. To dominikanie sprowadzili Żydów z Wilna, by ustanowić w Sejnach żydowską społeczność. Tak więc synagoga wraz z przylegającymi do niej budynkami na wschodnim krańcu głównej ulicy symbolizują stare więzi, chociaż dominikanów nie ma w Sejnach od 1804 roku, kiedy to pruskie władze rozwiązały klasztor, a Żydów unicestwili w 1939 roku Niemcy.

Hotel Skarpa, dwupiętrowy budynek po północnej stronie ulicy Piłsudskiego z knajpą na dole i pokojami na górze, zapewniał wystarczające, choć niewyszukane udogodnienia, w tym łazienkę ze wspólnym prysznicem na końcu korytarza. Z mojego pokoju, od frontu budynku, widać było solidne budynki po południowej stronie ulicy Piłsudskiego. Z okna po przeciwnej stronie korytarza – krętą i wąską rzeczkę Marychę oraz tradycyjne drewniane domy i gospodarstwa, które kiedyś stanowiły rdzeń sztetla. Hotelowa jadalnia oferowała znakomite pożywienie, a tamtejszy chleb przeniósł mnie natychmiast w czasy dzieciństwa na Brooklynie. Nigdy nie zapomnę nieporozumienia lingwistyczno-restauracyjnego, kiedy po bardzo dobrej zupie i daniu mięsnym zamówiłem na deser rosół (będąc przekonanym, że to pudding ryżowy). Kelnerka próbowała najlepiej jak umiała wyperswadować mi mój wybór, ale ostatecznie, zrezygnowana, spełniła moje niezłomne żądanie i przyniosła bulion, na który tak naciskałem. (Jeżeli masz jakiekolwiek wątpliwości związane z polskim menu, poproś o pomoc obsługę kelnerską!)

Kolejną sytuację z jadalni hotelu pamiętam nieco mniej wyraźnie – przyjęcie wódczane na moją cześć, wydane przez entuzjastycznie nastawionych nowych znajomych w wieku emerytalnym. Przy pomocy rozmówek Berlitza i kart indeksowych wielkości 3 na 5 cali, udało mi się prowadzić prostą rozmowę: „Ojciec, Sejny 1890” i strzałka do „Ameryka 1905” oznaczały: „Ojciec, urodzony w Sejnach w 1890, wyjechał do Ameryki w 1905 roku”.

Innym razem, nie będąc pewnym, jak jest „żydowski” po polsku, napisałem na kartce: „Gdzie jest cmentarz”, rysując obok gwiazdę Dawida i pokazując kapelusznikowi, akurat w pracy w swoim małym zakładzie. Wydawało się, że nie jest pewien, ale mimo to nalegał, że zamknie sklep i spróbuje zaprowadzić mnie tam, gdzie sądził, że znajdziemy cmentarz. Jak się okazało, cmentarz był zupełnie gdzie indziej, ale zachowuję w pamięci jego uprzejmość. Tak jak starej kobiety, która zaprosiła mnie do swego mieszkania (połówka starego dwupokojowego domu), żebym mógł sprawdzić podobieństwo z miejscem, w którym żyli moi dziadkowie i ich dzieci. Na piecu w jej części domu, oddzielonej plastikową zasłoną prysznicową, gotowało się jedzenie. Zapytałem, czy mogę obejrzeć piec. Eureka! Miejsce, gdzie się wkłada drewno czy węgiel, połączone było z długim niskim przedłużeniem, wystarczająco dużym, żeby mógł spać na nim młody chłopak.

Sejny roku 1990 dopiero wychodziły z dekad wojny, okupacji i rządów komunistycznych. Nie były miejscem prosperującym. Wzdłuż niskiego ceglastego muru na głównej ulicy ludzie sprzedawali rozmaite drobne przedmioty, powietrze było ciężkie od smoły, a samochody stanowiły rzadkość. Ciągnione przez konie wozy toczyły się na gumowych oponach, niczym w „Skrzypku na dachu”. Jednakże często przejeżdżały podmiejskie autobusy, czasem wysiadali z nich młodzi turyści z zagranicy z plecakami – najwyraźniej i oni odkryli ten region. Nigdy nie zapomnę dreszczu na widok autobusu z tablicą: Suwałki Krasnopol Sejny.

Opis sześciomilowych wypraw mojego ojca z Sejn do Krasnopola okazał się całkowicie trafny; znak przy granicach miasteczka obwieszczał: „Krasnopol 10 Km”. (Suwałki leżą zaś dziewiętnaście kilometrów od Krasnopola.). Chociaż miałem wielką ochotę na pieszą przechadzkę do Krasnopola, letni upał i mój wiek kazały ostatecznie wybrać autobus. Nazwę Krasnopol można przetłumaczyć jako „piękne pola” albo „różane pola” i nietrudno odgadnąć, dlaczego miasteczko nosi tę nazwę. (Mój ojciec powiedział mi, że jeden z jego kuzynów o nazwisku Krasnopolski w Ameryce zmienił nazwisko rodzinne na Shoenfeld.) Miasteczko otaczają pola o rdzawej glebie, falujące niczym fale morskie. Widok tych pól, sięgających niemal błękitnego nieba obwieszonego bufiastymi białymi chmurami, jest po prostu piękny. Droga pomiędzy Suwałkami a Sejnami zbacza na moment z prostego kursu by przemknąć przez Krasnopol, a raczej pod nim, bo miasteczko rozsiadło się po obu stronach drogi.

Znalezienie krasnopolskiej synagogi wciąż przede mną, ale powiedziano mi, że istniała w miejscu, w którym dziś jest gospoda i trudno byłoby znaleźć jej ślady. Kobieta na rowerze wskazała mi cmentarz żydowski, wyrażając przy tym krytyczne zdanie o tym, jak jest (nie)utrzymywany. W rzeczywistości chyba tylko tablicę informacyjną można by tu postawić, ewentualnie płot, bo niewielki cmentarny pagórek, łącznie z nagrobkami, poddał się kompletnie lasowi.

Ojciec opowiadał mi, że jego rodzice i siostra Etel (która wyszła za żołnierza o nazwisku Wolfowitz) zostali wysiedleni z Sejn podczas pierwszej wojny światowej i zamieszkali w Witebsku. Suwalskie rejestry wysiedlonych w 1915 roku, opublikowane w piśmie „Landsmen”, wymieniają Josiela Mirkowicza [sic] (zapis z Krasnopola), wysiedlonego z Sejn do guberni mohylewskiej wraz z żoną Sorą i matką Gołdą. Imię ojca Josiela widnieje jako Lejb, a ojca Sory – Orko (wariant od Aarona). Imię ojca Gołdy to Chackiel. Etel zapisano oddzielnie jako Etel Wolfowski, córkę Josiela, zarejestrowaną w „Nowogroduku” (Nowogródek koło Mińska), również wysiedloną z Sejn do guberni mohylewskiej. Według tego samego zapisu razem z Etel wysiedlono jej dwuletnią córkę, Maszę Libę (wcześniej znaną mi jako Marsha). Dzięki rejestrom wysiedlonych opublikowanym w Landsmen” zdołałem potwierdzić, że obydwie strony rodziny mojego ojca pochodziły z Krasnopola, co sugerował już poprzedni zapis w Landsmen” o mężczyznach poszukiwanych za uchylanie się od służby wojskowej: według niego dwudziestojednoletni Aron Leyb Markowicz z Krasnopola, syn Josiela, figurował jako „zaginiony” w 1905 roku („zaginął” w istocie – w tym czasie mieszkał w Brooklynie!).

Późniejsze badania dowiodły, że korzenie krasnopolskiej części rodziny sięgają bardzo głęboko: ojciec mego ojca pochodził od Mortchela z Krasnopola, którego trzej synowie (dwaj z nich urodzili się pod koniec XVIII wieku) przyjęli nazwisko Markowicz. Jego matka zaś pochodziła od Peysacha z Krasnopola, którego trzej synowie (przynajmniej jeden z nich urodził się pod koniec XVIII wieku) przyjęli toponimiczne nazwisko Krasnopolski. Moi rodzice, nawiasem mówiąc, są pochowani w sektorze bractwa Chevra Bnai Aria Anshe Krasnopole na Cmentarzu Waszyngtońskim (Washington Cemetery) na Brooklynie; a liczni kuzyni mojego ojca, noszący nazwisko Mishkin, leżą na sąsiednim sektorze Krasnepoler Young Mens Aid Society.

[Uwaga genealogiczna: chociaż mój ojciec nigdy nie wyjaśnił, czyją matka była Gołda, przypuszczam, na podstawie panieńskiego nazwiska Sory – mojej babki (które brzmiało Krasnopolski) oraz faktu, iż Gołda mieszkała w Krasnopolu, że Gołda była matką Sory. Początkowo wątpiłem w trafność zapisu z 1915 roku dotyczącego wysiedlanych, według którego Gołda miała być matką Josiela. Jak się jednak okazało, zapis był bezbłędny: późniejsze badania potwierdziły, że Gołda (córka Chackiela Grodzinskiego) była żoną Lejba Markowicza (urodzonego w Berżnikach) i matką mojej babki. (Musimy nieustannie podważać nasze przypuszczenia!)]

A więc Sejny. Odwiedziłem tu synagogę, która znajdowała się pod opieką Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Sejnach – teraz funkcjonowała jako galeria sztuki. Miałem szczęście spotkać tam Wiesława Szumińskiego, artystę i opiekuna galerii. Jako potomek sejneńskich Żydów, zostałem ciepło powitany przez pana Szumińskiego, z którym zdołaliśmy porozmawiać w czymś, co przypominało niemiecki. On sam interesuje się śladami lokalnej żydowskiej przeszłości, czemu wyraz daje w swojej twórczości (podobnie jak kilku innych lokalnych artystów). Zaciekawiły go też związki mojej rodziny z Krasnopolem, gdzie zresztą mieszkają jego rodzice. Na pytanie o to, gdzie znajduje się cmentarz żydowski w Sejnach, ze smutkiem wyjaśnił, że starszy cmentarz żydowski „zarosły” brzydkie bloki z epoki komunistycznej; poradził udać się na miejsce nowszego cmentarza, około dwa kilometry za miastem, na drodze do Augustowa, gdzie da się odnaleźć zaledwie kilka grobów. Zaprowadził mnie do głównej siedziby Ośrodka Kultury, w którym otrzymałem kilka egzemplarzy broszury na temat synagogi do rozdania wśród członków rodziny. Przed wyjazdem dałem Wiesławowi mój adres – przypadkowy czyn, który okazał się kluczem do mojego stałego odtąd kontaktu z Sejnami.

Kierując się wskazówkami Wiesława, odnalazłem cmentarz, wznoszący się nad drogą do Augustowa. Pośród wysokiej trawy leżało pięć czy sześć płaskich kamieni przykrywających groby, ale żadnej stojącej macewy. Na żadnym z kamieni nie było napisu. Na jednym tylko ktoś niestarannie wydrapał gwiazdę Dawida.

Moja pierwsza wizyta w Sejnach była szalenie miła. I to pomimo graffiti na zewnętrznej ścianie klasztoru „Jude Rous – Poland Power – Polska dla Polaków – Lietwa oj!”. Co ciekawe, mniej więcej tydzień później w Warszawie przeczytałem krytyczny artykuł o tym napisie w stołecznym tygodniku publikowanym w języku angielskim. Oczywiście, nie ma już Żydów w Sejnach, co bardzo utrudnia ich wypędzenie, ale nadal mieszka tu wielu Litwinów, co w czasach po upadku komunizmu skrajnym polskim nacjonalistom najwyraźniej wydaje się dobrym pretekstem do wymyślania podobnych haseł.

Autobus do Augustowa miał połączenie z autobusem do Białegostoku, skąd udałem się, by zwiedzić pobliski Tykocin, miejsce urodzin obojga rodziców mojej matki. Ale Tiktin to już inna historia.

 

Fundacja Pogranicze przybywa do Sejn

W październiku 1990 roku otrzymałem list od Wiesława Szumińskiego, w którym wspominał moją wizytę i wyrażał pragnienie podtrzymania pamięci o żydowskiej społeczności Sejn. Kiedy wreszcie znalazłem kogoś, kto przetłumaczył list oraz moją odpowiedź na angielski, zaproponowałem, aby Ośrodek Kultury stał się członkiem amerykańskiego stowarzyszenia zajmującego się badaniem genealogii żydowskich z okolic Suwałk i Łomży (Suwalk-Lomza Special Interest Group), a także przesłałem wszystkie dotychczasowe numery pisma Landsmen” i zaproponowałem kontynuowanie prenumeraty. Pan Szumiński przekazał mój list Krzysztofowi Czyżewskiemu, dyrektorowi nowo założonej Fundacji Pogranicze (Borderland Foundation), która zajęła siedzibę Ośrodka Kultury i przejęła od niego rolę zarządcy Białej Synagogi. Fundacja Pogranicze to niezwykła organizacja, założona w celu propagowania porozumienia i pokojowego współżycia pomiędzy różnymi grupami etnicznymi Wschodniej i Środkowej Europy, ze szczególnym naciskiem na mniejszości etniczne zamieszkujące pogranicza. W liście do mnie pan Czyżewski przyjął ofertę członkostwa i prenumeraty Landsmen”, a także entuzjastycznie zaprosił do wzięcia udziału w zbliżającej się konferencji o tolerancji, mając przede wszystkim nadzieję na to, że spotkam się z młodymi uczestnikami programu fundacji. Niestety, konferencja miała się odbyć w listopadzie – nie jest to mój ulubiony okres, jeśli chodzi o odwiedzanie północno-wschodniej Polski. Nie wziąłem udziału w konferencji, ale nie zaprzestałem kontaktu z Fundacją Pogranicze, głównie dzięki prenumeracie „Krasnogrudy”, nieregularnego pisma Fundacji, wydawanego w różnych językach z krótkimi streszczeniami po angielsku. Tytuł pisma odnosi się do dworku rodziny nieżyjącego już Czesława Miłosza, który był patronem Fundacji Pogranicze. Dwór w Krasnogrudzie leży kilka kilometrów od Sejn, tuż przy granicy z Litwą.

Sejny, lipiec 2003

Ponieważ nie udało mi się zabukować promu ze Szwecji do Gdańska (było na to za mało czasu), poleciałem samolotem ze Sztokholmu do Gdańska z międzylądowaniem w Warszawie, po czym posuwałem się na wschód przez pełne jezior Mazury. Poszczególne odcinki trasy przemierzałem autobusami i pociągami, zdarzyła się nawet jedenastogodzinna jazda wzdłuż kanału łączącego Elbląg z Ostródą – wspaniałego osiągnięcia pruskiej inżynierii. Ostatni etap podróży odbyłem pociągiem z Mikołajek do Suwałk, gdzie spędziłem noc, by rankiem udać się do Sejn taksówką. Mimo że od czasu mojej pierwszej wizyty nauczyłem się kilku słówek po polsku, wolałem polegać na mojej przybliżonej znajomości niemieckiego w rozmowie z kierowcą – powiedział mi, że rozwój Suwałk został przyhamowany przez niedawną reorganizację politycznego podziału Polski, na mocy której Suwałki zaczęły podlegać administracyjnie Białemustokowi. Zawiózł mnie do hotelu Skarpa, który przeszedł solidną przebudowę, polegającą między innymi na uruchomieniu łazienek w każdym pokoju, przemianie knajpo-restauracji na bardziej elegancką restaurację oraz na otwarciu kawiarenki.

Ulepszenia w Skarpie odzwierciedlały postęp widoczny także w innych częściach miasteczka. Symbolizowały go świetne delikatesy przy ulicy Piłsudskiego; Kafeteria z Pogranicza – bardzo przyjemna nowa kawiarenka; nowe domy jednorodzinne oraz nowe ładne bloki mieszkalne. Sejny stały się częścią „Nowej Polski”! Najjaśniejszym punktem stał się jednak świeżo zrekonstruowany budynek żydowskiego gimnazjum, teraz będący „Domem Pogranicza”, siedzibą Fundacji. Budynek, którego nie można było nareperować czy odnowić, został ostrożnie rozebrany na części aż do fundamentów przez zdolnego architekta pochodzącego z Sejn, a potem wybudowany od nowa – w dokładnie tym samym kształcie co oryginalny, a nawet z identycznym ustawieniem dźwigarów i słupów z rosnącego w okolicy modrzewia – w górnej części budowli pozostawione je niepomalowane. Fasada budynku wyróżnia się opadającą kamienną elewacją, na której wznoszą się fundamenty, co podkreśla jego ciągłość z przeszłością. Z przodu zdobi go płaskorzeźba przedstawiająca żydowskiego handlarza z tobołkiem na plecach. Wnętrze, nowoczesne, ciepłe i zachęcające, mieści pokoje administracyjne, przestrzeń wystawową oraz centrum dokumentacji – kluczową dla działalności fundacji. Do Sejn przybyłem w sobotę i wieczorem tego samego dnia wybrałem się do synagogi na koncert grupy klezmerskiej (utworzonej przez Fundację). Sala była pełna!

Zanotowawszy informację o godzinach otwarcia Domu Pogranicza, wywieszoną przy wejściu, nacisnąłem na dzwonek o 10 rano w poniedziałek. Otworzył Robert, młody członek zespołu; mówił świetnie po angielsku. Powiedziałem mu o moich związkach z Sejnami i o wysłaniu dla Fundacji pisma „Landsmen”. Wiedział o tym i czym prędzej zaprowadził mnie do Agaty, odpowiedzialnej za centrum dokumentacji, która powitała mnie jak drogiego przyjaciela z daleka, widzianego po raz pierwszy. Pokazała mi wydawnictwo „1915 Suwalki Evictions”, które wcześniej wysłałem do Pogranicza, a potem zaprowadziła do półek z literaturą, by pokazać, gdzie stały numery Landsmen”. Każdy z nich poznaczony był licznymi uwagami – bez wątpienia ktoś miał z niego pożytek!

Po oprowadzeniu mnie po Domu Pogranicza, zostałem zaproszony do sali medialnej w piwnicy. Przyniesiono herbatę i pokazano film na DVD „Tratwa muzykantów pomiędzy Nowym Jorkiem i Sejnami” (The Musicians’ Raft between New York and Sejny), dokumentujący warsztaty w Fundacji Pogranicza prowadzone przez czołowych muzyków klezmerskich ze Stanów Zjednoczonych, wśród nich Michaela Steinlaufa, profesora historii w Gratz College, w Filadelfii (Steinlauf specjalizuje się w historii Żydów wschodniej Europy, stosunkach polsko-żydowskich oraz teatrze jidysz). Po raz pierwszy Amerykanie i klezmorim Pogranicza spotkali się podczas Festiwalu Muzyki Żydowskiej w Krakowie.

Później Robert zaprowadził mnie na cmentarz żydowski, żebym mógł zobaczyć kamień poświęcony utraconej żydowskiej społeczności, który, dzięki wsparciu Pogranicza, został umieszczony tam w maju 2002 roku przez mieszkańców Sejn. Jest to czarny granit o wypolerowanej powierzchni i ostrych krawędziach, z wyrytym krótkim napisem: „PAMIĘCI ŻYDÓW SEJNEŃSKICH – mieszkańcy Sejn” – po hebrajsku i polsku oraz z rysunkiem splecionych świec.

Kamień zaprojektował Wiesław Szumiński (to on zresztą jest odpowiedzialny za sprowadzenie Krzysztofa Czyżewskiego do Sejn). Odsłonięcie kamienia było głównym punktem dwudniowych uroczystości, w których wzięli udział liczni dostojni goście, w tym przedstawiciele żydowskich społeczności z Kowna i Wilna, Szewach Weiss, ambasador Izraela w Polsce, a także Max Furmański, urodzony w Sejnach kantor, który, po wielu latach spędzonych w Argentynie i Meksyku, teraz mieszka w Izraelu. Wydarzenia tego weekendu uwieńczyła piesza procesja na cmentarz. Wzięło w niej udział wielu sejnian. W jednym z kątów synagogi są ułożone na stos fragmenty macew, których Niemcy użyli w czasie drugiej wojny światowej do wybrukowania jezdni. Okoliczni mieszkańcy do dziś znajdują fragmenty macew. Fundacja Pogranicze planuje, w ramach pracy z młodymi, przywrócić je cmentarzowi – będą wmurowane w ścianę pamięci.

W poniedziałek wieczór wysłuchałem innego koncertu w synagodze, tym razem zespołu folkowego Grey Goose z Lewiston w Maine, który odbywał tournée pod patronatem Departamentu Stanu Stanów Zjednoczonych. W synagodze zdałem sobie sprawę, że o ile moja pierwsza wizyta w Sejnach wypadła sto lat po urodzinach ojca, obecna odbywała się w setną rocznicę jego bar-micwy. Po przedstawieniu miałem przyjemność poznania Małgorzaty Sporek-Czyżewskiej, żony Krzysztofa i jednej z założycielek Pogranicza. Małgorzata pełni w organizacji rozmaite role, jest m.in. znakomitą wokalistką zespołu klezmerskiego. Wyrażając żal, że Krzysztof był akurat za granicą, zaprosiła mnie do domu na późną kolację z muzykami i innymi gośćmi. Niestety, wyczerpany nadmiarem wrażeń i niezbyt już młody podróżnik musiał odmówić miłemu zaproszeniu!

Następnego dnia odwiedziłem Krasnopol i dzień później opuściłem Sejny, podążając w stronę Warszawy przez Augustów, Białystok i Tykocin.

Sejny, sierpień 2005

Mój ojciec mówił mi, że jego „wujek” wyemigrował do Szwecji. Nie posiadając nic ponad tę ogólną informację oraz znajomość dwóch nazwisk rodzinnych, zwróciłem się do Carla Carlssona, członka Suwalk-Lomza Group w Szwecji, ten zaś wskazał norweskie Trondheim jako miejsce warte sprawdzenia. Przeczytawszy w „Landsmen”, że żydowska społeczność w tym mieście będzie świętowała stulecie swego istnienia w 2005 roku, postanowiłem odwiedzić Trondheim tego roku, w drodze do Sejn. Opracowałem trasę: Frankfurt miał być miejscem lądowania i powrotu z Europy – opuściłem Filadelfię 3 lipca, by wrócić 31 sierpnia. Przed wylotem napisałem do Krzysztofa, że zamierzam odwiedzić Sejny na początku sierpnia i że mam nadzieję spotkać się z nim.

Moje podróżowanie z Frankfurtu i z powrotem, pociągami, statkami, autobusami, katamaranem oraz Hurtigruten (norweska linia parowców Norwegian Coastal Steamer), przypominało nieregularną tarczę zegara. W Trondheim zatrzymałem się na dwa dni, w przerwie między podróżą jednym parowcem a drugim: z przyjemnością odwiedziłem tutejszą synagogę i Muzeum Żydowskie, w którym zorganizowano wystawę z okazji setnej rocznicy. Pracownica muzeum, wolontariusz – młoda studentka medycyny, otrzymała ode mnie – dla muzeum – numer „Scandinavian Review” (publikowanego przez American-Scandinavian Foundation) z wiosny 2003 z artykułem o Żydach w Norwegii, zawierający fotografie kilku rodzin z Trondheim. Powiedziałem jej o moich ewentualnych związkach z Trondheim i odtąd jesteśmy w kontakcie.

Po opuszczeniu Trondheim, podróżowałem przez kolejne dwa dni Hurtigruten na północ, a potem na południe autobusem przez dziewięć i pół godziny w stronę Koła Arktycznego, do Rovaniemi w Finlandii. Następnymi punktami po drodze były Helsinki, Tallin (do którego dostałem się katamaranem), Ryga i Wilno (gdzie dotarłem autobusem). W Wilnie odwiedziłem Instytut Żydowski na Uniwersytecie Wileńskim (The Vilnius Yiddish Institute), a także Jewish Community Center i jego muzeum. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję dotrzeć do Sejn bezpośrednio z Wilna, podążając za Żydami, sprowadzonymi przed laty przez dominikanów. Jednakże okazało się to niepraktyczne, ponieważ bezpośredni autobus do Sejn (Seinai po litewsku) kursuje tylko dwa razy w tygodniu i dociera tam po dziesiątej wieczór. Nie będąc w stanie zarezerwować hotelu w Sejnach z Wilna, postanowiłem nie ryzykować i wybrałem autobus do Suwałk, który przyjeżdżał wczesnym popołudniem.

Suwałki rozkwitły od moich poprzednich wizyt. Plac centralny, a także wiele starszych budynków zostało starannie odnowionych. Kiedy zauważyłem to w rozmowie z właścicielką jednego ze sklepów, odrzekła z dumą, że „nowa administracja troszczy się o stare budynki”. Po wielu tygodniach podróżowania, postanowiłem zostać w Suwałkach na trzy dni, by zrobić pranie, odpocząć i wrócić do sił przed dalszą, około trzydziestokilometrową, podróżą autobusem do Sejn. Z recepcji hotelu w Suwałkach zadzwoniono do Domu Litewskiego w Sejnach, by zarezerwować dla mnie pokój. Dom Litewski, współczesny funkcjonalny budynek, prócz pomieszczeń noclegowych, mieści konsulat litewski, sale do spotkań, salę wystawową oraz Karczmę – tradycyjną restaurację z daniami litewskimi. Całodobowa obecność policji w budce strażniczej tuż przy Domu Litewskim sugerowała istnienie napięć etnicznych (Litwini stanowią około trzydzieści procent mieszkańców Sejn), ale później powiedziano mi, że jest tam z urzędu, by chronić konsulat.

Wizyta w Sejnach przypadła na czas potężnych wiatrów i deszczów na Europą Środkową, które nie ominęły miasteczka. Skutkiem którejś szczególnie burzliwej nocy były powywracane drzewa i przerwy w dostawie elektryczności. Przypomniało mi to własne dawne doświadczenia z gór Adirondacks na północy stanu Nowy Jork! Dzień po burzy brygady porządkowe pracowicie przywracały porządek, a ja zadzwoniłem do Domu Pogranicza, gdzie znowu powitano mnie jak starego przyjaciela. Nareszcie spotkałem Krzysztofa, który bardzo się śpieszył, i umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia – wtedy przyłączyła się do nas Bożena Szroeder, szefowa programu młodzieżowego Pogranicza. Właśnie Bożena, jej mąż Wojciech (który prowadzi zespół klezmerski) i małżeństwo Czyżewskich założyli Fundację Pogranicze. Bożena i Krzysztof zaprosili mnie na nagrywane na wideo spotkanie z kilkoma uczestnikami programu młodzieżowego dwa dni później, podczas którego miałem opowiedzieć młodym ludziom o historii mojej sejneńskiej rodziny i późniejszym życiu w Ameryce, aby wzbogacić ich wiedzę i szacunek dla rodzimej historii. Wywiad odbył się w głównym pomieszczeniu wystawowym w Domu Pogranicza, w którym wywieszone są m.in. fotografie żydowskiej rodziny z Montrealu z sejneńskimi korzeniami (wkrótce pojawią się tam też zdjęcia moich dziadków z Sejn, ich córki i dwóch synów w Ameryce, a także drugiej córki, która dołączyła do nich podczas wygnania na Białorusi). Pogranicze zamierza znaleźć badacza, który mógłby przeprowadzić dogłębne studia nad Żydami z Sejn. W międzyczasie mam nadzieję, że członkowie Suwalk-Lomza Interest Group pochodzący z Sejn wzbogacą dane Pogranicza o informacje na temat swoich rodzin.

Wywiad, trwający ponad dwie godziny, choć wyczerpujący, był drogim doświadczeniem, którego nie zapomnę. Młodzi ludzie z Sejn są ujmujący. Po spotkaniu kolejny raz opuściłem Sejny autobusem i, przez Augustów, Białystok, Warszawę i kolejne punkty coraz bardziej na zachód, wróciłem do domu, jednocześnie już planując kolejne odwiedziny tego słodkiego i pięknego miejsca.

tłum. Bartosz Hlebowicz

Phila 096_lubin house Phila 102_lubin house

Otagowane:, ,

Dodaj komentarz